|
Dwóch młodych mężczyzn pragnęło przeżyć przygodę życia. Obmyślili odbyć daleką podróż. Długo dyskutowali, jak ma ona wyglądać, w którą stronę świata wyruszyć i co zrobić, by była to naprawdę przygoda życia. Ostatecznie podjęli decyzję, że udadzą się na pustynię, gdzie samodzielnie - bez niczyjej pomocy − dotrą do wybranej przez siebie oazy. Przygotowali się solidnie: kupili odpowiednie mapy, zdobyli informacje na temat przeżycia na pustyni, zainwestowali duże pieniądze w odpowiedni sprzęt. Bogaci w wiedzę i wyposażenie wysiedli z promu w Tangerze. Bez trudności dotarli do zachodniego krańca Sahary, jak refren powtarzali zaczepiającym ich tubylcom, że dziękują, nie potrzebują pomocy ani żadnego przewodnika. Wiedzą wszystko. Poradzą sobie sami. Na pobliskim targu uzupełnili tylko swoje zapasy, naładowali baterie i wyruszyli. Dwa pierwsze dni były wprost cudowne. Wszystko wydawało się im nieznane, tajemnicze, a przez to ekscytujące. Zresztą radzili sobie świetnie. Nie spotkały ich żadne niespodzianki. Szli trasą zgodnie z wcześniej wyczytanymi opisami. Trzeciego dnia o wschodzie słońca zmieniła się nagle pogoda. Rozpętała się burza piaskowa. Żywioł w ciągu kilku minut zasypał ich obóz tonami piasku, zabierając ze sobą namiot i wszystko, co napotkał na drodze. Mężczyźni, cudem ocaleni, zostali tylko z tym, co mieli na sobie. Na szczęście w kieszeniach mieli mapę i telefon z łączem satelitarnym.
− Stary, ale jazda! To się nazywa przygoda życia! W żadnym biurze turystycznym tego nie kupisz! − cieszył się pierwszy.
− Ba! Niezły miałem pomysł, no nie!? Dobra, dość tych zachwytów. Pokaż mapę. Musimy poszukać jakiejś najbliższej oazy, albo zawrócić, bo długo w tym słońcu nie wytrzymamy.
Rozłożyli mapę, włączyli telefon, aby dzięki satelicie określić własne położenie. A raczej próbowali włączyć. Telefon uparcie odmawiał posłuszeństwa, a gdy wreszcie zadziałał, w żaden sposób nie chciał nawiązać łączności z satelitą. Nie przejęli się tym za bardzo. Mieli przecież mapę i wiedzę, jak przetrwać na pustyni. Wyruszyli w dalszą drogę pełni nadziei i determinacji. Cały dzień, kierując się mapą, błąkali się tylko po to, by wieczorem odkryć, że trafili w miejsce ostatniego obozowiska. Coraz bardziej wykończeni i zirytowani postanowili pójść w kierunku, z którego przybyli, tam, skąd rozpoczęli swoją wędrówkę. Opuścili obóz jeszcze przed wschodem słońca. Byli zmęczeni i spragnieni. Pozbawieni sił zaczęli tracić wiarę i opanowanie. Załamanie przyszło wraz z ostatnią kroplą wody. Bez sił dowlekli się na szczyt wydmy, co chwila upadając na rozgrzany piasek. Jeden z nich, ten, który doczołgał się tam pierwszy, wyszeptał nagle:
− Stary, zobacz, tam jest oaza!
Drugi z mężczyzn, nie podnosząc głowy, odszepnął:
− To nie oaza, to fatamorgana.
− Oaza, mówię ci!
− Fatamorgana. Nie pamiętasz, co czytaliśmy w książkach? To nasz umysł płata nam figle. Jesteśmy odwodnieni. To ci się tylko tak wydaje. Zresztą na mapie żadnej oazy w tej okolicy nie ma.
− Ale ja czuję zapach wody! Czujesz ten chłodny wiatr?
− To pot, który zalewa ci oczy. Nie oszukuj się...
Pozbawieni nadziei poddali się po kilkunastu metrach wędrówki.
Jakiś czas później zmierzająca w kierunku oazy rodzina Tuaregów znalazła ich ciała częściowo zasypane piaskiem.
− Tato, tato, czy ci ludzie byli ślepi? − dopytywał się mały Ahmed. - Przecież byli tak niedaleko oazy!
− Nie, synu. Oni nie byli ślepi. To europejczycy. Oni wiedzą, ale nie widzą - odparł ojciec, wymownie wskazując na kurczowo zaciśniętą w dłoni jednego z mężczyzn mapę - dlatego konają z pragnienia, chociaż mają źródło wody na wyciągnięcie ręki i daktyle wprost wpadające do ust. powrót
|
|